Mama nigdy nie opowiadała nam dokładnie o swoim dzieciństwie ale chyba nie było ono łatwe, przyszła na świat podczas okupacji hitlerowskiej w podbydgoskiej wsi Lucim. Jej ojciec Zygmunt przed jej narodzeniem zginął pracując przymusowo przy budowie DAG Fabrik Bromberg. Jedynym żywym mężczyzną w rodzinie pozostał dziadek Józef, który pomógł im przetrwać okupację. Prawdopodobnie musieli przyjąć jakąś formę niemieckiego obywatelstwa, bo przecież Bydgoszcz wraz z całym regionem została włączona do Niemiec i żaden zadeklarowany Polak nie dostałby kartek żywnościowych. Po zakończeniu wojny cała rodzina mamy przeniosła się z Lucimia do Bydgoszczy, więc mama nie mogła nawet pamiętać wsi. Wychowywała się w Bydgoszczy, uczyła się w szkole handlowej i poznała tatę będąc wioślarką, w którymś z bydgoskich klubów. Urodziła mnie mając 18 lat i jak przez mgłę pamiętam, że mieszkaliśmy wtedy raz u jednej babci raz u drugiej.
Obydwa mieszkania mieściły się w starych bydgoskich kamienicach ale głównym problemem był fakt, że obydwa mieszkania miały po dwa przechodnie pokoje i mama miała do wyboru albo mieszkać ze swoją matką i siostrą, albo ze swoją teściową i szwagrem. Dodatkowo mieszkanie teściowej na ulicy Dworcowej nie było samodzielne, miało wspólny z inną rodziną przedpokój i łazienkę. Ta łazienka to był istny cud, który musiał moją mamę zachwycić, bo chyba nigdy wcześniej łazienki nie widziała, wielka kamienna wanna i bojler na węgiel. Oczywiście wtedy nie rozumiałem jeszcze trudności i niuansów tych wyborów. Mama była najmłodszą pracownicą sklepu sportowego „Olimpia”, a tato próbował znaleźć jakąś satysfakcjonującą pracę fizyczną, co wcale nie było łatwe dla 19-sto letniego chłopaka. Był początek lat 60-siątych i słabe perspektywy na dobrą pracę dla młodych ludzi, a żadnych perspektyw na mieszkanie w Bydgoszczy. Dopiero zaczęto budowę pierwszych budynków na Błoniu, a bloki na Szwederowie, Wyżynach, w Fordonie jeszcze się nikomu nawet nie śniły.
Pierwszy pokój, który nasza rodzina miała do wyłącznej dyspozycji znajdował się na terenie jednostki wojskowej w Świeciu nad Wisłą. Utkwił mi w głowie sam moment przeprowadzki, bo była to moja pierwsza podróż w życiu. Tato był bardzo młodym podoficerem, a mimo to w jakiś sposób udało mu się załatwić z wojska traktor lub miejsce w traktorze, bo nie pamiętam czy traktor jechał specjalnie dla nas czy też załapaliśmy się przy okazji transportu czegoś innego. Nie pamiętam już czy mama z nami wtedy jechała, ja jechałem w kabinie traktora z kierowcą, a cały nasz dobytek na przyczepie. Tego dobytku nie było zresztą wiele, bo nasze pierwsze meble w Świeciu tata roił własnoręcznie. Niestety do naszej wyłącznej dyspozycji był tylko pokój, bo kuchnia i cała reszta były już wspólne z inną rodziną co rodziło wiele konfliktów. Dochodziło nawet do kłótni pomiędzy kobietami, zwłaszcza jeśli chodziło o sprzątanie po sobie w kuchni i o ustalenie kto ma rozpalić ogień „pod platą”. Mama chciała żebyśmy zawsze mieli ciepłe posiłki, herbatę itd., nie chciała jednak ciągle sprzątać kuchni po kimś obcym, stąd brały się kłótnie, złość i ciągły stres. Byłem wtedy w takim wieku, że nie byłem w stanie pojąć tych problemów tylko dodawałem mamie kolejne zmartwienia szwendając się całymi dniami po rozległym terenie jednostki gdzie nie było sposobu, żeby mnie znaleźć.
Po jakimś czasie dostaliśmy mieszkanie poza jednostką na ulicy Krasickiego 4, na parterze dwupiętrowego budynku bez rewelacji, ale był już postęp, bo oprócz pokoju mieliśmy też tylko dla siebie kuchnię. Nie pamiętam jednak dobrze tego mieszkania, więc chyba nie mieszkaliśmy w nim długo. Doskonale natomiast pamiętam nasze następne mieszkanie w tym samym budynku na pierwszym piętrze. Miało już dwa pokoje, a w kuchni oprócz westfalki była też „lodówka”, która w istocie była dobrze wentylowaną szafą wbudowaną w narożnik pomieszczenia przy ścianie zewnętrznej budynku. W tym mieszkaniu pojawiły się pierwsze prawdziwe meble i pierwszy telewizor. Gdy zajmowaliśmy to mieszkanie przyszedł na świat mój braciszek. Miałem też w tym mieszkaniu swoje pierwsze obowiązki, ponieważ wracałem ze szkoły wcześniej niż mama z pracy, do mnie należało palenie w piecach w zimie i rozpalanie w westfalce w kuchni niezależnie od pory roku, żeby mama po przyjściu z pracy, po drodze robiła zakupy, mogła podgrzać lub upichcić obiad. Do mnie także należało robienie porannych zakupów w piekarni i mleczarni, do której chodziłem początkowo z kanką, bo czasy butelkowanego mleka miały dopiero nadejść.