wtorek, 29 grudnia 2015

Sensacja w Kurdystanie

Wygląda na to, że wśród wszystkich dotąd odkrytych budowli wzniesionych przez przodków człowieka jest kompleks budowli, prawdopodobnie związanych z religią  w miejscu nazywanym Göbekli Tepe kilka kilometrów od miasta Sanliurfa w tureckiej części Kurdystanu. Archeolodzy określili czas powstania tych budowli na 11 tysięcy lat przed naszą erą.


Młodymi więc okazują się takie budowle jak Stonehenge –2300 r. p. n. e., Wielka Piramida 2550 r. p. n. e., czy nawet Świątynie Maltańskie z 3600 r. p. n. e. No bo jak to się ma do budowli z 11000 r. p. n. e. Wydaje się niewiarygodne, a przynajmniej zdumiewające, że jacyś praludzie potrafili jakoś zaprojektować, wymierzyć i skonstruować takie świątynie O tym, że była to budowla religijna i miejsce kultu można wywnioskować chociażby z tego, że budowa tego obiektu musiała trwać setki lat, więc na pewno była przeznaczona dla kogoś – czegoś co nasi ówcześni praprzodkowie uznawali za wieczne, jakieś bóstwo. Przeciętny praczłowiek w tamtych czasach (12 lub 13 tysięcy lat temu) nie żył przesadnie długo, 20 lub może 30 lat dlatego tym bardziej zadziwia konsekwencja ich działań. To ta jakby neandertalczycy zbudowali katedrę. Bez narzędzi, posługując się pięściakami i siłą mięśni. Niektóre kamienne bloki budowli ważą po kilkadziesiąt ton, a ustawili je nasi praprzodkowie, którzy nie znali jeszcze koła, nie prowadzili osiadłego trybu życia, nie byli rolnikami. Potrafili jednak rzeźbić, niektórzy nawet całkiem nieźle, więc chyba wrodzony talent jest całkiem niezależny od czasów i prymitywnych warunków życia.



Nie mniej zdumiewający od starożytności budowli jest fakt, że nikt się jakoś specjalnie nie chwalił posiadaniem takiego reliktu na swoim terytorium. W innych częściach świata wokół prehistorycznych pozostałości powstaje infrastruktura turystyczna, a nawet całe centra naukowe i pseudonaukowe. Tymczasem Göbekli Tepe  pozostawiono w spokoju na pustyni, chociaż samo w sobie stanowi sensację. Być może stało się tak z powodu turecko – kurdyjskich animozji. Kościół Katolicki i muzułmanie też pewnie za mocno nie naciskają, żeby rozpowszechniać wiedzę o istniejących 13 tysięcy lat temu religiach. W każdym razie biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i powstanie Państwa Islamskiego chybna nawet dobrze się stało z punktu widzenia ewentualnych inwestorów w infrastrukturę turystyczną.



poniedziałek, 7 grudnia 2015

Sześćdziesięciu centurionów

W skład każdego z legionów rzymskich wchodziło zawsze 60 centurii, a dowódcą każdej z nich był centurion, czyli jakby setnik. Myli się jednak każdy kto sądzi, że jeden centurion był równy rangą innemu. Okazuje się, że żaden centurion nie był równy drugiemu. Najwyższy rangą ze wszystkich centurionów w legionie był dowódca pierwszej centurii w pierwszej kohorcie,  najniższy rangą był dowódca szóstej centurii w dziesiątej kohorcie. Nie wiadomo dokładnie w jak i sposób centurioni awansowali, chociaż wiadomo że dowódca pierwszej centurii w kohorcie często dowodził w walce całą kohortą. Ci dowódcy (pierwszych centurii w kohortach) brali również udział w radach wojennych przed bitwami.
Wydaje się, że dowództwo I centurii w I kohorcie było szczytem kariery centuriona. Stanowiska trybunów – w każdym legionie było ich sześciu – obsadzone były przez członków arystokracji. Trybun był w legionie czymś w rodzaju oficera łącznikowego, po odbyciu określonego stażu i osiągnięciu odpowiedniego wieku mógł zostać kwestorem legionu, a później jego dowódcą, czyli legatem. Oczywiście na przestrzeni kolejnych stuleci wojsko rzymskie ewoluowało i zmieniało się uzbrojenie, liczebność jednostek i niektóre zasady. Dla przykładu początkowo za czasów republiki funkcjonowały manipuły, każdy manipuł zawierał dwie centurie, a trzy manipuły tworzyły kohortę. Później, podobno w okresie cesarstwa manipuły zanikły i legion składał się po prostu z dziesięciu kohort, a każda z nich z sześciu centurii.


O manipułach wspomina jeszcze Juliusz Cezar w „Wojnie Galijskiej”, podkreśla też, że skuteczność legionów zależała głównie od dyscypliny. Kulminacyjnym momentem trwającej 7 lat wojny opisywanej przez Cezara można nazwać oblężenie Alezji i stłumienie powstania Wecyngetoryxa, który próbował zrzucić z Galii jarzmo Rzymian. Otóż Wercyngetoryx wraz z 80.000 galijskich wojowników zamknął się w dobrze ufortyfikowanej Alezji ale przedtem rozesłał wszystkich konnych po odsiecz. Cezar oceniwszy, że nie ma szans zdobyć umocnionego miasta szturmem zaczął je oblegać mając przy sobie 10 legionów mocno przetrzebionych po siedmiu latach wojny. Historycy szacują, że mógł mieć pod komendą około 40.000 żołnierzy.
Już sam fakt, że przez miesiąc zdołał utrzymać w oblężeniu dwukrotnie liczniejszego przeciwnika i zdobywać zaopatrzenie we wrogim sobie terenie jest zadziwiające. Jednak to nie wszystko, bo po trzydziestu dniach, gdy oblężonym kończyła się już żywność nadeszła odsiecz, 300.000 wojowników ze wszystkich galijskich plemion. Legioniści zostali zmuszeni do walki na dwa fronty, a oblężeni i odsiecz walcząc widzieli się wzajemnie ale nic im to nie dało. Dzięki dyscyplinie Rzymianie nie przerywając walki z oblężonymi rozgromili i przegnali tych co przyszli im z odsieczą. Tak to przynajmniej wygląda w relacji Cezara, trzeba jednak pamiętać, że wiele bitew w tych wojnach wygrał on dzięki intrygom skłócając poszczególne plemiona.

Juliusz Cezar jest bardzo subiektywny i stronniczy, a część jego relacji ma charakter propagandowy, bo pisze je formie sprawozdania dla senatu, w którym miał i przyjaciół i wrogów. Mimo to czytając o jego wyprawach za Ren i do Brytanii ma się wrażenie jak przy czytaniu książki podróżniczej. Skąd się wzięła nazwa Prowansja? Oczywiście od rzymskiej nazwy Prowincja. Na początku była Galia Przedalpejska i Galia Zaalpejska, później Galię Przedalpejską przyłączono do Italii, a Galię Zaalpejską w dolinie Rodanu, Rzymianie zaczęli nazywać Prowincją, co się ogólnie przyjęło.

sobota, 28 listopada 2015

Bałakława i Okudżawa

Bałakława i Okudżawa. Co mają ze sobą wspólnego? Zupełnie nic. Może dlatego, że obie te nazwy brzmią podobnie przechowuję je w pamięci blisko siebie.

Zielone wzgórza Bałakławy od 30 lat, czyli od chwili gdy przeczytałem o Wojnie Krymskiej, kojarzą mi się z szarżą angielskiej Lekkiej Brygady Kawalerii na rosyjskie armaty. Szarża skończyła się praktycznie rozstrzelaniem prawie całej brygady. Jednak do dzisiejszego dnia Anglicy wspominają tą szarżę i są dumni z bohaterstwa kawalerzystów, co najmniej tak samo jak Polacy z bohaterstwa uczestników Powstania Warszawskiego. W tym samym dniu bitwy pod Bałakławą powstało i przeszło do historii określenie „cienka czerwona linia”, gdy ustawieni w dwóch szeregach i ubrani tradycyjnie na czerwono strzelcy szkoccy, powstrzymali ogniem karabinowym dwie szarże rosyjskich huzarów.


Zupełnie inne skojarzenia wiążą się z Bułatem Okudżawą. Pamiętam, że rodzice puszczali go, a nawet śpiewali przy okazji zakrapianych imprez w latach 70-siątych. Słuchanie go nie było niby nielegalne ale właściwie niepożądane i nieoficjalnie zwalczane przez ówczesną władzę. Każdy zdawał sobie sprawę, że śpiewając o czarnym kocie Okudżawa ma na myśli Stalina, a śpiewając o papierowym żołnierzu myśli o kościuszkowcach.


„... porządek taki świat zawsze znał
gdy stoisz z prawej, będziesz stał,
a gdy w przód chcesz iść, pamiętaj że
masz lewej strony trzymać się” 
Okudżawy już nie ma, ciekawe której strony dzisiaj radziłby nam się trzymać i czego życzyłby nam „wsiem po niemnożku”


Brytyjskie fortece pod żaglami

Gdyby się tak dobrze zastanowić to trzeba stwierdzić, że język angielski jest najbardziej rozpowszechniony na świecie. Pomijając fakt, że jest on w wielu krajach językiem urzędowym, na wszystkich kontynentach istnieje wiele państw, państewek i terytoriów, w których można się swobodnie porozumiewać w języku angielskim. Takie rozpowszechnienie języka pozostaje w ścisłym związku z brytyjskim panowaniem na morzach i oceanach. Setki angielskich statków handlowych mogły swobodnie kursować do Indii, wysp Oceanu Indyjskiego i Spokojnego, basenu Morza Karaibskiego itd. Supremację handlu brytyjskiego na morzach  zapewniała angielska marynarka wojenna – Royal Navy. Praktycznie od drugiej połowy XVIII wieku do początków XX wieku brytyjskie okręty wojenne panowały na wszystkich morzach i oceanach niepodzielnie.

Cała wielkość, potęga i całe bogactwo Anglii stworzone zostało właśnie dzięki tym pływającym fortecom. Mimo prostych urządzeń nawigacyjnych, zależności od siły i kierunku wiatrów i braku łączności poza zasięgiem wzroku Royal Navy była w stanie już w XVIII i na początku XIX wieku zaplanować i przeprowadzać operacje wojskowe w dowolnych zakątkach świata. Takie operacje były przeprowadzane na Atlantyku, Pacyfiku, Morzu Śródziemnym, Karaibskim, Północnym, Bałtyckim .... Podczas wojen napoleońskich Royal Navy miała ponad 700 okrętów różnej wielkości (według angielskiej wikipedii), na których pływało prawie   200 tysięcy osób. 160 spośród tych okrętów to były okręty liniowe podobne do HMS „Victory”.



Wyporność tego okrętu jest większa od wyporności wszystkich okrętów polskiej floty biorącej udział w bitwie pod Oliwą około 150 lat przed zbudowaniem „Victory”. Podobnie jak jego siła ognia ze 110 potężnych armat. Załoga HMS ”Victory” składała się z 850 osób. Marynarze mieli do dyspozycji 3 pokłady działowe, mogli tam spać jadać, przebywać, podczas kilku lub kilkunastomiesięcznego rejsu. Na okrętach liniowych marynarze mieli pewien komfort, każdy z nich mógł mieć dla siebie prywatne miejsce. Inaczej było na mniejszych okrętach, na których było tak mało przestrzeni, że musieli sypiać na zmiany w tych samych hamakach rozwieszonych ciasno i piętrowo. Gdy jedna zmiana pracowała, druga mogła korzystać z hamaków, niestety trochę się przy tym obijając o sąsiadów w rytm przechyłów okrętu.

Duża liczebność załóg była wymuszona faktem, że do połowy XIX wieku kiedy zaczęły się  pojawiać parowce, jedynymi urządzeniami napędowymi okrętów były rozciągnięte na masztach żagle. Taki okręt liniowy miał kilkadziesiąt żagli o łącznej powierzchni 1,5 – 2 hektarów. Kiedyś miałem 300 metrową działkę, więc wiem że 2 hektary to całkiem spora powierzchnia. Wszystkie te żagle były rozwijane, zwijane, ustawiane, napinane za pomocą dużej ilości różnych lin, co wymagało pracy fizycznej określonej ilości osób. Duża liczba załogi okrętów wojennych wymuszała z kolei załadunek określonej ilości prowiantu i słodkiej wody, żeby wystarczyło dla kilkuset ludzi na kilka miesięcy. Dużo miejsca zajmowały też zapasy artyleryjskie – proch i kule dla kilkudziesięciu armat, na kilkaset strzałów dla każdej. Do tego każdy okręt zabierał zapasowe żagle, liny, drzewca ... Dla załóg pozostawało niewiele miejsca. Przez okręty wojenne w tamtych czasach przewinęły się setki tysięcy osób i chyba nie było żadnej angielskiej rodziny, której przynajmniej jeden członek nie pływał w Royal Navy.




Życie na żaglowcach Royal Navy w czasach wojen napoleońskich bardzo realistycznie opisał C. S. Forester w cyklu 12 powieści o Hornblowerze. Opisał w nich kilkudziesięcioletnią karierę tej fikcyjnej postaci w marynarce wojennej, od aspiranta do admirała. Poważnym problemem dowódcy każdego okrętu żaglowego było utrzymanie dyscypliny i posłuchu dużej grupy ludzi stłoczonych na niewielkim okręcie. Proste, a właściwie prymitywne przyrządy nawigacyjne przyczyniały się do tego, że kapitan nigdy nie miał pewności gdzie dokładnie znajduje się jego okręt, było to możliwe dopiero po zobaczeniu i zidentyfikowaniu wybrzeża. O ówczesnych trudnościach komunikacyjnych najlepiej świadczy sposób pisania międzynarodowych traktatów. Traktat Gandawski z 1814 roku na przykład, ustanawiający koniec wojny i pokój między Anglią i Stanami Zjednoczonymi obowiązywał po 12 dniach od ratyfikacji na Północnym Atlantyku, ale na Bałtyku po 40 dniach od ratyfikacji, a na Pacyfiku po 120 dniach.

sobota, 21 listopada 2015

Sława Excalibura

Potężny artefakt, miecz światła, cały czas trwa w świadomości milionów ludzi na całym świecie. Legendarny miecz z legendarnych czasów. Właściwie bardziej jest pewne, że nigdy nie istniał, niż to że kiedykolwiek był. Czasy króla Artura mogły mieć miejsce gdzieś w V wieku, jednak wtedy nie mogło być Kamelotu jako zamku z "życiem dworskim", bo nikt wtedy jeszcze nie budował w Anglii średniowiecznych zamków. Samo pojęcie rycerza też jest znacznie późniejsze, jedynie królów mieli Brytowie nadmiar. Tak to już jest z legendami arturiańskimi. Brytów już dawno nie ma na świecie, bo wyparli ich Sasi, Sasów podbili Normanowie,a legenda jest ciągle żywa. Jej pierwsze wersje powstały w czasach gdy duchowni byli jedynymi pisarzami na świecie nie mogą więc nikogo dziwić liczne wplecione  w nią wątki chrześcijaństwa.Każdy jednak słyszał o Excaliburze, miecz przetrwał jako pojęcie do dzisiejszych czasów.



My Polacy nie musimy jednak Brytyjczykom tak bardzo zazdrościć. Mamy przecież prawdziwy, historyczny artefakt. Miecz, który w przeciwieństwie do Excalibura jest materialny, istniał i nadal istnieje. Ostatnią wojnę przetrwał wywieziony do Kanady. Jest ostatnim istniejącym insygnium koronacyjnym Piastów. Szczerbiec, miecz który ma również swoją legendę, jak ten angielski. Podobno wyszczerbił go Bolesław Chrobry o bramę Kijowa. Legenda jednak mija się z prawdą, bo miecz powstał około 200 lat po panowaniu  Bolesława Chrobrego. Szczerba natomiast nie znajduje się na ostrzu, ale po środku głowni przy rękojeści, była przeznaczona do umieszczenia w niej relikwii.

sobota, 12 września 2015

Świecie - miasto wędrujące

Świecie nad Wisłą, a teraz właściwie nad Wdą to miasteczko, które już trzykrotnie w historii zmieniało swoją lokalizację „przeskakując” za każdym razem rzekę Wdę. W swoich początkach,od czasów przedchrześcijańskich było pomorską osadą położoną na zboczu krawędzi pradoliny Wisły, od której oddzielała je rzeka Wda.



Nie  zachowało się po tej osadzie wiele śladów, ponieważ w tamtych czasach jako budulca używano drewna, coś  tam jednak archeolodzy ciągle znajdują, głównie miejsca pochówku. Prawdopodobnie to właśnie z tamtych czasów pochodzi nazwa i wywodzi się z nich herb Świecia - świeca oświetlająca drogę wędrowcom, zwłaszcza podczas nowiu księżyca księżyca. Położone wysoko nad wodą było doskonale widoczne z Wisły na długim odcinku, zwłaszcza w ciemności. Światła, a właściwie ognie osady na zboczu wzniesienia oglądane z płynących Wisłą szkut i łodzi wyglądały jakby góra płonęła, były jakby latarnią na brzegu.


Wisła nie była w tamtych czasach martwa i pusta jak dzisiaj, nie było wtedy żadnych szos ani linii kolejowych. To rzeki były arteriami komunikacyjnymi. Ruch małych i dużych łodzi na Wiśle trochę przypominał ruch osobówek i ciężarówek na dzisiejszej szosie. Świecie było dla tych łodzi punktem orientacyjnym i chociaż początkowo może mieszkańcy nazywali swą osadę inaczej, to później ją zmienili, bo we wszystkich innych miejscowościach nad Wisłą osada znana była jako Świeca ?, Świecąca ?, albo jakoś tak.


Dalsza historia Świecia i zmiana jego lokalizacji, to czasy Krzyżaków, którzy zniszczyli osadę i zapewne wyrżnęli mieszkańców, chociaż może nie wszystkich, a później założyli własne miasto, też pod nazwą Świecie ale już nie na wzgórzu tylko w dolinie, w widłach Wisły i Wdy. To właśnie tamtego miasta - a nie obecnego jak sugeruje wikipedia - dotyczyło prawo chełmińskie. Z tego miasta także niewiele zostało, chociaż gdyby trochę pokopać .... W każdym razie miasto przetrwało Krzyżaków i przez około 300 lat było usytuowane między zamkiem krzyżackim na cyplu wideł dwu rzek, a kościołem u nasady tego cypla. Za kościołem wzniesiono mury, które chroniły miasto od tej jedynej strony gdzie nie było wody.
 








Powodem następnych przenosin były częste wylewy Wisły i podtapianie budynków, a także najazd Szwedów i dokonane przez nich zniszczenia. Świecie znowu się przeniosło  „przeskoczyło” na drugą stronę Wdy, ale już nie w to miejsce na zboczu, w którym kiedyś była przedchrześcijańska osada, ale w dolinę, którą kiedyś utworzyła rzeka Wda.

 


Sądzę, że proces przenosin nie był nagły tylko raczej stopniowy i nie miał miejsca w XIX wieku jak to sugeruje wikipedia ale rozpoczął się znacznie wcześniej. Klasztor  Bernardynów, który zamyka jedną z głównych ulic współczesnego Świecia zaczęto budować już w XVII wieku.






piątek, 5 czerwca 2015

Trzech Janów i Kozakiewicza gest

Polacy byli pozbawieni swego państwa przez prawie 150 lat z małymi przerwami. Państwo czeskie nie istniało znacznie dłużej i bez żadnych przerw. 300 lat intensywnej germanizacji sprawiło, że z piśmiennictwa język czeski znikł zupełnie. Czesi musieli go mozolnie odtwarzać, zapożyczając słowa od innych narodów słowiańskich, również od Polaków. To dlatego niektóre czeskie słowa wydają się podobne do naszych, chociaż znaczą zupełnie co innego. W związku z tym, że przez wiele lat Czesi pozbawieni byli własnego państwa, własnego języka i własnej historii, chętnie sięgają do czasów średniowiecza po bohaterów i ulubieńców. Szczególnie sobie upodobali trzech Janów, którzy zasłynęli na przełomie XIV i XV wieku.


1.Święty Jan Nepomucen – podobno został zamęczony, bo nie chciał zdradzić tajemnicy spowiedzi. Dziś jest patronem tajemnic i sekretów, jego figura stoi chyba w każdym czeskim mieście, przeważnie na rynku.


2.Jan Hus – duchowny i rektor uniwersytetu w Pradze – uznawany za twórcę literackiego języka czeskiego. Zaczął wytykać pychę, obłudę i rozwiązłość kościoła katolickiego, a było to w czasach gdy KK miał aż trzech papieży jednocześnie, którzy się nawzajem zwalczali. Hus został podstępnie zwabiony na sobór, który odbywał się w Konstancji i spalony jako heretyk. Wywołało to w Czechach trwającą wiele lat rewolucję. Mimo kilkuset lat dość brutalnej rekatolizacji poglądy Jana Husa do dziś przetrwały wśród Czechów. Powstał odrębny kościół husycki, a Czesi do dziś bardzo niechętnie patrzą na KK. Postawili Husowi pomnik w Pradze, a każda rocznica jego spalenia jest czeskim świętem narodowym.


3.Jan Żiżka to człowiek wojny, bardzo waleczny wojownik i znakomity wódz. W Polsce dzielnie walczył pod Grunwaldem (po naszej stronie), podobno tam właśnie stracił oko. Później został naczelnym wodzem husytów.  Zwycięskim wodzem. Stoczył wiele bitew z krucjatami papieskimi i żadnej nie przegrał. Po jego śmierci podczas zarazy, husyci nazwali się sierotkami. Żeby uczcić pamięć Jana Żiżki Czesi postawili mu w Pradze monumentalny pomnik i nazwali Żiżkowem jedną z dzielnic  miasta.



Czechom, a zwłaszcza Prażanom, jak się zdaje, bardzo imponuje wszelkiego rodzaju przekora, zwłaszcza zuchwała, dlatego bardzo im się spodobał gest jaki zrobił Kozakiewicz podczas olimpiady w Moskwie w 1980 roku. Zaimponowała im fantazja i odwaga, której trzeba było, żeby wykonać taki gest w odpowiedzi na gwizdy tysięcy radzieckich kibiców. Zainspirowało ich to do postawienia w Pradze rzeźby upamiętniającej ten gest.

niedziela, 31 maja 2015

Wokół świętości Wojciecha

Wiadomo ogólnie, że pierwszy polski męczennik chrześcijański był z pochodzenia Czechem. Jak to  się stało, że biskup praski z możnego czeskiego rodu, syn Sławnika i człowiek, który podczas swojego niedługiego życia przewędrował cały znany w swoich czasach świat chrześcijański zginął jako misjonarz w dzikim kraju na północ od ówczesnej Polski. Młode lata spędził w Niemczech, później był najmłodszym biskupem Pragi, stamtąd wyjechał do Rzymu, gdzie wstąpił do zakonu benedyktynów. Potem ponownie objął biskupstwo Pragi i brał udział  w chrystianizacji Słowacji, a  być może także Węgier. Porzucił biskupstwo, udał się do Rzymu skąd pielgrzymował do Francji, a stamtąd dotarł do Polski.



Wojciech Sławnikowic był człowiekiem o   szerokich horyzontach umysłowych, obytym i  dobrze wykształconym, znał przynajmniej kilka języków słowiańskich – w tym język Wieletów, czyli Słowian osiadłych między Odrą, a Łabą, poza tym łacinę i niemiecki. Był również dodrze ustosunkowany, spotykał się i z papieżem i z cesarzem. Dlaczego więc taki  światły i rozumny człowiek wyruszył na wschód od Wisły nawracać Prusów pomimo, że nie znał ani ich języka ani obyczajów?. Musiał sobie przecież zdawać sprawę, że niewiele zdziała wyruszając bez przygotowań, bez znajomości chociażby języka.  Czy było to jakieś nieporozumienie, czy też może .... szukał śmierci?
Europa w czasach gdy żył Święty Wojciech mocno przypominała scenę filmu „Gra o tron” – pełną okrutnych i bezwzględnych walk i rzezi. Tronów, o które walczyli średniowieczni Europejczycy było jednak znacznie więcej niż jeden, a i sama gra była czasami bardziej okrutna. Ród, z którego pochodził Wojciech padł właśnie ofiarą tej gry. takiej Słwnika księcia Libic, władał północno – wschodnimi Czechami (w tym także obecną Kotliną Kłodzką) był bardzo wpływowy i popierany przez Bolesława Chrobrego konkurował z rodem Przemyślidów, którzy w Czechach rządzili. Stronnicy Przemyślidów zgładzili w 995 roku potomków Sławnika, czterech jego synów, wszystkie kobiety z tego rodu i wszystkie  dzieci. Z całego rodu przeżyli tylko najstarszy syn Sławnika Sobiesław, który schronił się w Polsce i Wojciech, który akurat w tym czasie pielgrzymował. Z Libic przetrwały tylko kamienne fundamenty jednego kościoła.



Ten konflikt Sławnikowiców z Przemyślidami wyjaśnia trudną sytuację Wojciecha jako biskupa Pragi, która była siedliskiem Przemyślidów, być może był on tam prześladowany. Zapewne porzucił biskupstwo i uciekł z Pragi właśnie z tego powodu  w 994 roku. Prawdopodobnie dowiedział się o zagładzie swojej rodziny podczas gdy pielgrzymował do francuskich sanktuariów i wtedy utwierdził się w postanowieniu podjęcia niebezpiecznej, w swoim mniemaniu samobójczej misji chrystianizacyjnej. Wędrując przez kraje niemieckie i będąc u cesarza przekonał się że podjęcie takiej misji wśród Wieletów, których języka się nauczył nie jest możliwe z powodu toczącej się właśnie z Wieletami wojny. Wojciech nie miał już cierpliwości, żeby czekać na jej zakończenie. Spieszyło mu się, może bardzo cierpiał po rodzinnej tragedii, dlatego ruszył do Polski i do Prusów.



czwartek, 21 maja 2015

Niby zwykła powieść, a uratowała ludzkość

Nie ma już dziś wyścigu zbrojeń ani zimnej wojny między „Wschodem” i „Zachodem”. Przynajmniej nie na taką skalę jak kiedyś. Mamy traktaty o zakazie prób z bronią jądrową i o nie rozprzestrzenianiu broni jądrowej. Mamy wreszcie organizacje międzynarodowe: ekologiczne, humanitarne i działające na rzecz rozbrojenia. Może te organizacje nie są zbyt silne, ale to nie siła jest ich domeną, raczej informacja. To właśnie informacją, a nie siłą wpływają na działania rządów państw oraz zmieniają świadomość światowej opinii publicznej. Poza tym powstało już sporo filmów pokazujących co może nas spotkać po rozpętaniu konfliktu nuklearnego. Obrazy naszej zniszczonej planety z tych filmów wniknęły do świadomości milionów ludzi, którzy je oglądali. Utrwaliły w tych umysłach – miejmy nadzieję – świadomość bezsensu totalnej wojny.

Zanim jednak podpisano traktaty, zanim powstały międzynarodowe organizacje, zanim zaczęto produkować filmy wybijające ludziom z głów dobrodziejstwa broni jądrowej, było inaczej. Świadomość opinii publicznej była nakręcana spiralą zbrojeń. Ci którzy zarabiali na produkcji broni jądrowej wbijali tej opinii do głów, że bomba atomowa to cudowny lek na wszystko. Wiele państw poczuło się zagrożonych z powodu nie posiadania broni jądrowej. Stany Zjednoczone chciały jej mieć jak najwięcej. Ciągle ją ulepszały i produkowały. Coraz więcej.
 
Nikt nie myślał, że ilość tej wyprodukowanej już broni wystarczy, żeby zlikwidować życie na Ziemi, nawet kilkakrotnie. Panowało głębokie przekonanie, podsycane zapewne przez branżę budowlaną, że najskuteczniejszą obroną przed bronią masowego rażenia są schrony. Całe tony pieniędzy zostały wydane na ich budowę. Powstawały podziemne miasta, wielopiętrowe bunkry i centra dowodzenia. Panowała psychoza strachu, każdy Amerykanin chciał mieć prywatny schron przeciwatomowy. W Polsce do dziś w pomieszczenia schronów posiadają wszystkie budynki budowane w tamtym okresie, czyli w latach 50-60-siątych XX wieku. Kiedyś mieszkałem w takim budynku i te schrony widziałem.  W innych państwach również budowano bunkry, a także całe podziemne miasta. Propaganda nakręciła psychozę i wojna totalna wisiała na włosku. Każdy, nawet najdrobniejszy zatarg mógł zapoczątkować zagładę ludzkości.

W samym środku tej psychozy, w czasie gdy na atolu Bikini przeprowadzano kolejne próby mające udoskonalić broń jądrową, czyli w 1957 roku Nevil Shute napisał powieść „Ostatni brzeg” Posługując się prozą i poezją tak plastycznie i tak sugestywnie przedstawił obraz planety po konflikcie nuklearnym, że przekaz trafiał do każdego czytelnia. Trafił też do filmowców i w wersji filmowej zaczął zmieniać świadomość ludzi i budzić refleksje nawet w najbardziej zatwardziałych głowach. Ludzie zaczęli pojmować, że na nic im się nie przydadzą schrony jeżeli nie będzie można z nich kiedyś wyjść. Tym bardziej, że gdyby nawet przetrwali w nich kilkadziesiąt lat nie będzie po co wychodzić na martwą planetę. Refleksja przekazu Nevila Shute zapoczątkowała pewien proces, któremu zawdzięczamy późniejsze traktaty, itd. Nie wiadomo skąd w nim się wzięła taka wizja w1957 roku ale może dzięki niej .... żyjemy.

czwartek, 7 maja 2015

Umysł nie radzi sobie z postępem

Czy postęp cywilizacyjny sam w sobie może być zagrożeniem dla zdrowia i życia człowieka? Czy to szok wywołany szybkością postępu wywołuje wszystkie choroby cywilizacyjne? Choroby ciała na pewno. Zwłaszcza te, które wiążą się z zatrutym powietrzem, wodą jedzeniem, czytaniem przy sztucznym świetle, czytaniem z monitora. Hałasem niszczącym słuch, trybem życia siedzącym: za kierownicą, za biurkiem, przed telewizorem, itd., itd. ... Poza tym jednak coraz częściej szok cywilizacyjny dotyka umysłu. Ludzie zapadają na różne psychozy, neurozy, nerwice, schizofrenie .... Umysł ludzki kształtował się kilka, a może nawet kilkanaście tysięcy lat, setki pokoleń, podczas których cała cywilizacja rozwijała się w sposób dość zrównoważony. Nagłe przyspieszenie tego rozwoju, skok cywilizacyjny, nastąpił dopiero podczas życia ostatnich 3 – 4 pokoleń i umysł ludzki chyba niezbyt dobrze sobie z tą szybkością radzi.
Pokonywanie przestrzeni. Ile kilometrów przeciętnie w ciągu życia pokonywali nasi dziadkowie, pradziadkowie? W podróżach służbowych i prywatnych. Pieszo, powozem, samochodem, koleją. Pewnie 200, może 300 tysięcy, zakładając że kończyli jakiś szkoły i mieli jakąś pracę. Dzisiaj każdy pracujący mieszkaniec na przykład Polski robi tych kilometrów w ciągu życia znacznie więcej. Nie tylko dlatego, że życie stało się dłuższe, ale głównie dlatego, że zwiększyły się możliwości transportu. Mam znajomych, którzy jeżdżąc służbowo samochodem, pokonują 100 tysięcy kilometrów w ciągu jednego roku i wcale nie pracują w transporcie. Można przyjąć, że kierowca TIR-a robi ich rocznie jeszcze więcej. Na zwiększenie średniej ilości współcześnie pokonywanych odległości duży wpływ mają podróże lotnicze. Setki tysięcy Polaków lata co roku na wakacje do dalekich czasami krajów. Wielu lata kilka razy w roku do pracy za granicą.


Zdobycie zawodu. Jeszcze 150 lat temu zawód zdobywano wielopokoleniowo. To znaczy, że jeżeli ktoś zostawał szewcem, kowalem, szklarzem, rzeźnikiem, itp., to pracował w tym zawodzie również przynajmniej jeden z jego synów, a później także wnuk. Dzisiaj zdarza się tak, że zanim, ktoś się wyuczy wybranego zawodu ten zawód znika. Kierunki nauczania stały się z tego powodu bardziej ogólne. Ostatnio na przykład przeczytałem o „Inżynierii procesami logistycznymi”, ciekawe czy to cokolwiek znaczy.

Przywiązanie do miejsca. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu warsztaty, zakłady, sklepy  nie zmieniały miejsca, nazwy, branży ani nawet obsługi. Gdy ktoś chciał na przykład wywołać zdjęcia, wiedział gdzie szukać fotografa, wiedział gdzie kupić dobry chleb, naprawić buty, itp. Do dzisiejszego dnia takie wiele lat funkcjonujące punkty zachowały się w pamięci ludzi, którzy umawiają się „koło ZURT-u”, Chociaż tego ZURT-u nie ma już od wielu lat. Dzisiaj zdarza się, że w jednym lokalu zmienia się w ciągu roku kilka sklepów. Trochę się denerwujemy gdy zmienia się nasz znajomy lekarz, stomatolog, sąsiad. Jest to jednak mały pikuś, bo gdy sami musimy się przeprowadzić znajdując pracę w innym mieście, przeżywamy zmiany znacznie głębiej. Trzeba szukać wszystkiego od nowa: szkół dla dzieci, nowych lekarzy, mechanika do samochodu ....         

niedziela, 26 kwietnia 2015

Zdrajca świętym

Nie wiadomo właściwie dokładnie czy Stanisław ze Szczepanowa, biskup krakowski wszedł w konflikt z Bolesławem Śmiałym przyłączając się do opozycji możnowładców zmierzającej do obalenia króla. Być może miał on inne podłoże i był raczej związany z toczącym się w tamtym czasie sporem między cesarzem i papieżem o inwestyturę. Bolesław jednak stanął po stronie papieża, trudno zatem przypuszczać, żeby biskup miał inne zdanie, może więc chodziło o jakieś nadania i cały konflikt miał podłoże ekonomiczne. W każdym razie cała sprawa stracenia biskupa krakowskiego nie miała większego wpływu na obalenie i wygnanie króla.


Nie przywiązywał większego znaczenia do tego wydarzenia Gall Anonim pisząc swoją kronikę 30 lat później. Wprawdzie napisał o nim zdawkowo, nie wyjaśniając o co poszło, tylko że król za zdradę skazał biskupa na obcięcie członków.  Gdyby ta sprawa miała jakieś kluczowe znaczenie na pewno napisałby o niej inaczej. Pisząc o tych wydarzeniach kronikarz był pod podwójną presją. Z jednej strony tworząc kronikę przebywał na dworze Bolesława Krzywoustego i nie mógł przedstawiać w zbyt dobrym świetle przedstawiać jego stryja Bolesława Śmiałego, bo właśnie dzięki jego wygnaniu ojciec Krzywoustego został władcą. Z drugiej strony od opisywanych wydarzeń minęło dopiero 30 lat, więc żyło jeszcze wielu naocznych świadków, którzy wiedzieli jak było naprawdę. Dlatego kronikarz tylko o tym wspomniał,  żeby nie narazić się na niełaskę lub śmieszność.

Poza tym cały problem związany z biskupem Stanisławem nie był ani istotny ani kluczowy. Opozycja wobec Bolesława Śmiałego była zresztą zbyt potężna i rozgałęziona, żeby spór króla z biskupem mógł mieć znaczący wpływ na rozwój wydarzeń. Możnowładcom nie mogło się podobać, że władca rządzi krajem zdecydowanie i samodzielnie, że w licznych bitwach i interwencjach wygubił ich synów. Stopniowo się od niego odsuwali i skupiali wokół jego brata Władysława, który nie był ani samodzielny, ani zdecydowany. Ponadto zawiązali spisek z Czechami, którym Bolesław Śmiały nie płacił trybutu za Śląsk i z cesarzem niemieckim, z którym walczył przez cały okres swojego panowania. Świadczy o tym fakt, że natychmiast po wygnaniu Bolesława Śmiałego Polska zaczęła płacić trybut Czechom, a książę Władysław nigdy nie starał się o koronę pozostając wiernym lennikiem cesarza.



Biskup krakowski Wincenty Kadłubek, który pisał kronikę Polski 100 lat po Gallu Anonimie nie musiał się już przejmować naocznymi świadkami. Nie pisał już nic o zdradzie swojego poprzednika ani o  jego skazaniu. Stwierdził, że biskupa zabił własnoręcznie król Bolesław Śmiały podczas odprawiania mszy i wyłącznie za to świętokradztwo wygnano króla z kraju. Kronika Anonima gdzieś tam sobie leżała w kilku odpisach, a tymczasem żywy, wpływowy i bogaty biskup rozpowszechniał w Polsce swoją wersję wydarzeń. Głownie dzięki niemu powstał kult Stanisława, który wreszcie w XIII wieku został świętym męczennikiem. Przestało być ważne czy zginął za wiarę, czy za zdradę stanu, czy walcząc o majątek.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Promocja Polski, która trwa już 130 lat.

Obraz Matejki „Sobieski pod Wiedniem” od 1863 roku znajduje się w Watykanie i obecnie pokazywany jest 30 tysiącom turystów dziennie. Początkowo Krakowianie mieli inne plany umiejscowienia obrazu, chcieli go kupić od Matejki i pozostawić w Krakowie. Sam malarz jednak postanowił inaczej, podarował swój obraz papieżowi w 200 rocznicę bitwy pod Wiedniem jako dar od narodu polskiego. Chociaż treść wielu jego (Matejki) obrazów świadczy o tym, że Matejko wielkim patriotą był, to jednak sposób darowania tego obrazu świadczy o tym najbardziej. Oto malarz przypomina papieżowi i światu chrześcijańskiemu, że to głównie Polacy przyczynili się do obrony tego chrześcijaństwa przed tureckim islamem. Przekazuje dar od narodu polskiego w czasie gdy ten naród jęczy pod trzema zaborami.


Papież Leon XIII miał chyba do Polaków wiele sympatii i skrycie nam sprzyjał, bo z przyjęcia obrazu uczynnił wielką uroczystość i nawet kazał malarzom ją uwiecznić. Ponadto przyczynił się do tego, że obraz Matejki został odpowiednio wyeksponowany i to chyba jemu zawdzięczamy jego udostępnienie zwiedzającym Watykan turystom.





sobota, 4 kwietnia 2015

Husaria pod Parkanami

Wielu osobom wydaje się, że bitwa pod Wiedniem, która miała miejsce 12 września 1683 definitywnie rozwiązała problem turecki,  zakończyła zagrożenie muzułmańskich Turków wiszące nad chrześcijańską Europą.
 

 
 Nic z tych rzeczy. Turcy szachowali Europę od 1526 roku, od bitwy pod Mohaczem, a właściwie straszliwego pogromu chrześcijan – w tej bitwie Turcy nie brali żadnych jeńców. Od tamtego czasu Turcy Osmańscy przez następne 150 lat umacniali się władając praktycznie Europą Na południe od Karpat. Przewidywano dalszą ich ekspansję w dwóch możliwych kierunkach, albo na północ przez Bramę Morawską albo na zachód między Alpami i Karpatami.


Poszli oczywiście na zachód oblegając Wiedeń i Jan III Sobieski stając na czele sprzymierzonych wojsk chrześcijańskich odgonił ich od tego miasta. Trudno jednak twierdzić, że było to złamanie potęgi tureckiej. Co najwyżej sprzymierzeni uzyskali chwilową przewagę  taktyczną bo Turcy musieli się dopiero formować po ucieczce, a sprzymierzeni już dysponowali gotowymi oddziałami. Turków, być może zdemoralizowanych, uciekła jednak znakomita większość, bo przecież nie da się wybić zbyt wielu żołnierzy podczas jednej szarży trwającej podobno około pół godziny.





Strategicznie zagrożenie nadal istniało, Turcy nadal dysponowali dużymi siłami i nadal władali niepodzielnie na południe od Karpat. W znacznie większym stopniu niż bitwa pod Wiedniem do upadku Turków, a raczej do ich wycofania się z Węgier przyczyniło się zwycięstwo pod Parkanami nad Dunajem naprzeciw Ostrzychomia niespełna miesiąc po bitwie pod Wiedniem. Sprzymierzeni przyparli armię turecką do Dunaju w wyniku czego zginęło lub potopiło się około 9 tysięcy z 32 tysięcznej armii wrogów chrześcijaństwa. Ten pogrom znaczni osłabił morale Turków, którzy już bez walki wycofali się z Ostrzychomia. W bitwie tej dużą rolę odegrała z pewnością polska husaria, a fakt, że dowodził nią polski król potwierdza stojący tam jego pomnik.


poniedziałek, 23 marca 2015

Bohaterowie wyklęci

Nie przesadzałbym za mocno z gloryfikowaniem wszystkich ludzi, którzy kontynuowali w Polsce wojnę po wyparciu z kraju hitlerowców. Nic dobrego przecież ich działalność nikomu nie przyniosła. Nasi obecni publicyści i pisarze mają tendencję do przeginania faktów w przeciwną stronę niż były one do tej pory przegięte. Tak to już jest, że nawet historia się zmienia w zależności od punktu widzenia. Nie można zapominać, że w świetle każdych kryteriów ci panowie byli wrogami, działającym na szkodę istniejącego już i funkcjonującego państwa oraz wszystkich jego obywateli, którzy chcieli spokojnie żyć, którzy nie chcieli już wojny.
Podczas gdy Czesi stworzyli niedoskonały może pseudo demokratyczny i jak się później okazało nietrwały rząd wspólnie z komunistami, nasi politycy nie mieli nawet tyle odwagi, żeby zjawić się w kraju. Manipulowali Polakami siedząc bezpiecznie  w Londynie. Doprowadzili do śmierci lub uwięzienia wielu wartościowych ludzi, mącąc im a głowach. Najbardziej na ich propagandę byli oczywiście podatni AK-owcy i ich młodzi sympatycy,  którzy tworzyli oddziały przypominające raczej bandy. Grabili, żeby jeść, a palili i mordowali, kierując się własnym osądem. Nie były dla nich istotne przekonania polityczne, wykształcenie czy przynależność klasowa. Oceniali ludzi według tego co mieli w kieszeniach i nie chciałbym spotkać żołnierzy takiego na przykład pana Łupaszki mając przy sobie np. kwit na węgiel z pieczątką, któregoś organu władzy ludowej. Musiałbym pewnie go zjeść, a w trakcie zjadania prawdopodobnie zakończyłbym życie zabity strzałem w tył głowy.
IPN podkreśla legendarny patriotyzm i poświęcenie tych bohaterów. Na podstawie czego jednak zakłada, że patriotyzm innych, walczących z hitlerowcami żołnierzy niż ci z AK był mniejszy, mniej ważny? Można tłumaczyć, że za bestialstwa i niegodne zachowanie poszczególnych oddziałów partyzanckich winę ponoszą brutalni ludzie, tak zwane czarne owce. Jak jednak wyjaśnić współpracę z hitlerowcami całych AK-owskich organizacji, która miała miejsce tuż przed wkroczeniem Sowietów? Czy to też jakoś inaczej pojęty patriotyzm?


O co więc tak naprawdę ci ludzie walczyli po zakończeniu wojny? Czy na pewno o niepodległość? IPN teraz twierdzi, że były ich kilkaset tysięcy – zaangażowanych w różnym stopniu. Według nich około 10 tysięcy zginęło, 21 tysięcy zmarło w więzieniach, a 5 tysięcy skazano na śmierć, więcej niż połowę wyroków zostało wykonanych. To smutny fragment naszej historii z drugiej jednak strony trudno sobie wyobrazić co innego ówczesne władze miałyby z nimi robić.  Co mieli zrobić z kimś kto w nocy pali żywcem rodzinę chłopską za to, że w dzień zajęła część majątku swojego dawnego pana?. My współcześni już nie czujemy tamtych realiów i nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie strachu i dezorientacji zwykłych ludzi. W dzień władze państwowe mówiły jedno, a w nocy „partyzanci” grozili i zabijali. Ludzie byli zmęczeni wojną, pragnęli tylko spokoju.

czwartek, 12 marca 2015

Muzeum Karela Gotta

Gottland to czeskie muzeum ale to również bardzo pouczająca książka Mariusza Szczygła o Czechach, czyli naszych sąsiadach. Każdy powinien ją przeczytać. Czy wiedziałeś, że Czechosłowacja była jedynym demokratycznym krajem w bloku socjalistycznym? Aż do lutego 1948 roku. Polski rząd na emigracji odrzucił wszelką współpracę z sowietami, natomiast czeski podjął negocjacje, jakkolwiek one wyglądały. Doszło do utworzenia kompromisowego rządu, w którym komuniści mieli 40% udział. Oczywiście po przewrocie i dojściu do władzy komuniści zrobili czystkę. Gorszą niż w Polsce. Zniszczyli na przykład wszystkie powieści w bibliotekach i księgarniach, jako wytwór kapitalizmu odrywający myśli ludzi od pracy. Przez 10 lat czytanie powieści, a nawet ich posiadanie, było w Czechosłowacji nielegalne i tępione.

Przez 8 lat stał w centrum Pragi pomnik Stalina. Monstrualny i granitowy. Do jego budowy użyto 17 tysięcy ton materiałów, czyli betonu, żelaza i granitu.


Podobnie jak z książkami komuniści rozprawili się z pisarzami, którzy nie mogli już wydawać żadnych książek, a pracę mogli znaleźć tylko przy sprzątaniu ulic. Okrutne było to, że dzieci tych pisarzy i innych tego typu „wrogów” ludu nie mogły studiować. Studia były nagrodą dla dzieci robotników. Aktorzy i muzycy mogli wykonywać swój zawód jedynie współpracując z reżimem. Wszyscy inni byli zwalniani i w całym kraju ciężko im było znaleźć jakąkolwiek pracę.

Dlatego dzisiaj Czesi wytykają tę współpracę Karelowi Gottowi i Helenie Vondráčkovej, którzy niewątpliwie z komunistami współdziałali. Nie robią tego jednak Czesi zbyt natarczywie, sami też czują się winni. Każdy przecież kto żył w czasach komunizmu, czy to w Czechach czy w Polsce musiał w jakiś sposób z komunistami współpracować, po prostu inaczej nie można było żyć. Dlatego właśnie muzeum Karela Gotta, utworzone za jego życia jest zawsze pełne ludzi. Większość Czechów nie chodzi do kościoła, ale przed tym muzeum zawsze są kolejki.


Polscy murzyni

Na Haiti żyją do dzisiaj bardzo dziwni murzyni, którzy mają jasną karnację, niebieskie oczy, miewają jasne włosy i europejskie rysy twarzy, niektórzy twierdzą nawet, że są to rysy słowiańskie. Nazywają siebie i nazywani są przez innych Haitańczyków Polakami i są nimi w pewnym sensie, będąc potomkami polskich żołnierzy, wysłanych na Haiti przez Napoleona Bonaparte w celu stłumienia buntu murzyńskich niewolników w 1803 roku. Na wyspę dotarło kilka tysięcy Polaków, większość jednak zmarła, głównie z powodu żółtej febry. Tych którzy przeżyli było kilkuset, po wiernej początkowo służbie francuskim władzom kolonialnym przeszli na stronę czarnych bojowników o wolność. Po proklamowaniu pierwszej na świecie czarnej republiki byli jedynymi białymi na wyspie, ponieważ wszystkich innych białych, którzy nie zdołali uciec murzyni wyłapali i wyrżnęli. Do Polaków przylgnęło miano zdrajców rasy.
Potomkowie tych żołnierzy żyją dzisiaj w różnych miejscach kraju, część z nich „rozpuściła się” w miejscowej ludności i zatraciła pamięć o swoich korzeniach. Zapewne nie przychodziło im to łatwo, bo w burzliwych dziejach Haiti wiele było momentów, w których odcień koloru skóry decydował o przeżyciu. Są jednak na tej wyspie do dzisiaj miejscowości, w których cała ludność ma wspólnych, polskich przodków i nazwiska, zmodyfikowane wprawdzie ale z widocznym polskim pochodzeniem. Do jednej z takich miejscowości o nazwie Cazale, dotarł pod koniec lat 90-siątych XX wieku włoski dziennikarz Riccardo Orizio, co opisał w książce „Zaginione białe plemiona”. Jest to wioska w trudno dostępnych górach na północy kraju, bez elektryczności, szkoły, a nawet kościoła. Jej mieszkańcy są bardzo biedni i znają tylko język kreolski. Oprócz ich europejskich rysów i niebieskich oczu Orizio zaobserwował u nich polską mentalność. Czują się Polakami i cały czas czekają, aż przybędzie ktoś z Polski i im pomoże lub ich do Polski zabierze.



Nie jest jednak do końca pewne czy ich oczekiwania i ciągoty do Polski mają genezę w ich polskim pochodzeniu, czy też ktoś im je wmówił i je w nich rozbudził, miały bowiem miejsce dwa bardzo doniosłe w życiu wioski wydarzenia. W 1980 roku przybył do wioski Polak, który wiele tym ludziom obiecywał powołując się na wspólnych przodków, a nawet zabrał do Polski jednego z mieszkańców wioski – kapłana voodoo – Amona Fremona.  Przez prawie cały rok obwoził go po Polsce i organizował potajemnie obrzędy voodoo, od których „Związek Radziecki miał się stać mniej niezwyciężony”. Drugim wydarzeniem była wizyta papieża Jana Pawła II na Haiti, władze wyposażyły ich w biało – czerwone chorągiewki i przywiozły na lotnisko, żeby witali go jako rodaka. Papież obiecał im pomoc.

wtorek, 10 marca 2015

Festung Breslau

Dlaczego Breslau nazywają „ostatnią twierdzą Hitlera”? Ponieważ ta twierdza broniła się jeszcze  po śmierci wodza i po upadku Berlina.
Stosunkowo łatwo zrozumieć wściekłość żołnierzy Armii  Czerwonej, która zdobywając miasto poniosła duże straty. Po wejściu  na ulice ci dzicy żołdacy mścili się na budynkach. Zniszczyli i spalili sporą część zabudowy opuszczonego przez ludność miasta, która przetrwała czas oblężenia. W krótkim okresie – pomiędzy, zanim niemiecki Breslau stał się polskim Wrocławiem, sowieci spalili ogromny księgozbiór uniwersytetu. Pewnie niewielu z nich umiało czytać, wystarczył im fakt, że prawie wszystkie książki  były napisane po niemiecku, a więc w języku przez nich znienawidzonym. Możemy się teraz tylko domyślać, że były wśród tych książek prawdziwe skarby opisujące historię Śląska od średniowiecza.


Główną przyczyną zniszczenia miasta było oczywiście już ustanowienie w nim ..., a właściwie podniesienie go do rangi twierdzy. Nie wszystkie jednak twierdze były bronione fanatycznie i do końca. Chyba więc powodem nieszczęść jakich doświadczyło miasto Breslau był jeden człowiek - polityczny wódz twierdzy -, a właściwie jego fanatyzm i nieograniczona władza. To on dwa razy odwoływał komendantów wojskowych, bo mieli jego zdaniem za mało zapału do walki. To jego rozkaz sprawił, że zmarło z zimna 90 tysięcy mieszkańców miasta podczas pieszej ewakuacji. To na jego rozkaz wyburzono naukową dzielnicę Breslau, żeby zbudować lotnisko. To on zastraszył wszystkich obrońców twierdzy i żądał od nich walki o każdy budynek.
Gauleiter Karl Hanke w 1945 roku miał 42 lata, był z wykształcenia piekarzem. Jako  dostojnik partyjny niepodzielnie rządził na Dolnym Śląsku skazując na śmierć setki osób, czym zasłużył sobie na przydomek kata z Breslau. Do samego końca swojej obecności w Festung Breslau wymuszał na wermachcie walkę do ostatniej kropli krwi, nawet wtedy gdy żadna walka nie miała już sensu. Natychmiast po jego ucieczce z twierdzy komendant wojskowy podjął negocjacje kapitulacyjne.


Gdyby Napoleon miał telefon

Żyjemy w czasach internetu, telefonii komórkowej i satelitarnej. Czas, w którym informacja pokonuje odległość między nadawcą i odbiorcą jest bliski zeru i nie jest przy tym ważne, na której półkuli każdy z nich się znajduje. Telewizyjne i radiowe serwisy informacyjne docierają wszędzie w tej samej chwili. Wszystkie firmy np. amerykańskie działające w Europie, niemieckie działające w Afryce, brytyjskie w Azji .... itd. dowiadują się w jednej i tej samej chwili o wojnie, traktacie pokojowym, sankcjach nałożonych na jakiś kraj, zmianie ceny ropy, zmianie kursu dolara i różnych innych rzeczach.

Zanim jednak upowszechnił się telefon i zanim ludzie położyli kabel na dnie Atlantyku, zanim rozbudowała się łączność radiowa i wystrzelono satelity komunikacyjne, informacje wędrowały po świecie powoli. Ich prędkość zależała głównie od prędkości człowieka, jeźdźca, dyliżansu, statku. Podobno starożytni potrafili przesłać sygnał na odległość 500 kilometrów w ciągu jednej nocy paląc ognie na wzgórzach. Treść tego sygnału była jednak mocno ograniczona i musiała być wcześniej umówiona między nadawcą i odbiorcą. Poza tym taka przesyłka była mocno uzależniona od warunków atmosferycznych. No i w żaden sposób nie można było przesłać takiego sygnału przez morze.

Chcąc przesłać informację przez ocean trzeba było wysłać statek z pocztą. Zdarzało się więc, że wojna między zamorskimi koloniami np. brytyjskimi, hiszpańskimi, francuskimi, holenderskimi trwała całe miesiące po zawarciu przez te państwa pokoju w Europie zanim dotarł do nich statek przywożąc pokój. Bywało też odwrotnie gdy np. Anglia i Hiszpania rozpoczynały wojnę, a nieświadome tego kolonie jeszcze długo żyły w pokoju. Takie opóźnienia w komunikacji trwały dopóty, dopóki w drugiej połowie XIX wieku nie przeciągnięto kabli telegrafu elektrycznego między Europą i Ameryką Północną po dnie Atlantyku. Czas przepływu informacji skrócił się z tygodni do minut.

Podczas wojen napoleońskich telegrafu elektrycznego jeszcze nie było. Napoleon często korzystał jednak z rozbudowanej sieci semaforowego telegrafu optycznego. W jego czasach linie stacji przekaźnikowych tego telegrafu łączyły wiele miast we Francji i innych krajach Europy. Wiele swoich zwycięstw Napoleon Bonaparte zawdzięcza właśnie łączności telegraficznej.



 Można powiedzieć, że dysponował łącznością, która zapewniała mu przewagę strategiczną, brakowało mu jednak łączności, która pomogłaby mu w taktyce.

Czy Napoleon przegrałby bitwę pod Waterloo gdyby dysponował telefonem polowym? Ówczesne pola bitew toczonych przez kilkaset tysięcy żołnierzy obejmowały dość rozległe tereny i mając do dyspozycji tylko gońców dowodzący narażony był na to, że w długim czasie zanim goniec dotrze do celu sytuacja na polu bitwy może ulec zmianie. W takim przypadku opóźnione wykonanie dostarczonego przez niego rozkazu stawało się błędem taktycznym. Mimo tych trudności Napoleon podczas wielu wygranych bitew dowiódł, że jest geniuszem w ich dynamicznym rozgrywaniu. O ileż skuteczniej mógłby tego dowieść gdyby dysponował zwykłym, polowym telefonem.


niedziela, 8 marca 2015

Nieczęsto Polacy bili się z Brytyjczykami

Fuengirola to tak samo dźwięcznie brzmiąca, hiszpańska nazwa jak Samosierra. O bitwie pod Fuengirolą w 1810 roku mówią, że była to Samosierra polskiej piechoty. Zdecydowanie mało osób słyszało o bitwie pod Fuengirolą, ale wielu kojarzy o co chodziło w bitwie pod Samosierrą.
Teraz jest to wielki kurort śródziemnomorski Costa del Sol ale w 1810 roku w Fuengiroli stał na wzgórzu nad morzem tylko niewielki, stary zamek, a właściwie kamienny fort zbudowany kiedyś przez Maurów. To w jego obronie walczyli Polacy z 4 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego, który wchodził w skład Wielkiej Armii Napoleona. Stoczyli jedną z niewielu bitew, w której żołnierze polscy stanęli przeciw brytyjskiej piechocie morskiej.

Nie pomogła im przewag liczebna. Właściwie nie wiadomo dokładnie ilu było żołnierzy angielskich. Różne relacje wymieniają różne liczby. Wiadomo, że w pierwszym dniu bitwy było ich nie mniej nią 1000, może 1500. Do tego byli wspomagani przez nie wymienianą nigdzie liczbę partyzantów hiszpańskich. W nocy ściągnęli z okrętów 5 dział i kilkudziesięciu artylerzystów, a w drugim dniu bitwy wylądował kolejny 1000 żołnierzy z nowo przybyłego okrętu. Polskich żołnierzy było na początku bitwy 100, stanowili załogę fortu i przyjęli na siebie pierwsze uderzenie. W nocy Polaków wzmocniło 60 żołnierzy z pobliskiego garnizonu, a dopiero w połowie drugiego dnia do bitwy włączył się kolejny polski garnizon w sile 200 żołnierzy piechoty i 40 francuskich dragonów.
Nie pomogła im również miażdżąca przewaga w sprzęcie. Podczas trwania bitwy w pobliżu fortu stało na morzu kilka okrętów wojennych, które ostrzeliwały obrońców z kilkudziesięciu dział. Ponadto Anglicy ściągnęli na brzeg duże działa burzące. Polscy żołnierze mieli tyko 4 małe i stare armatki, które nie mogły zagrozić okrętom.
Polscy żołnierze obronili wybrzeże, zmusili brytyjski desant do odwrotu, a właściwie ucieczki. Zdobyli 5 dział i dużą ilość karabinów, a wśród wziętych do niewoli znalazł się dowódca desantu, angielski lord, generał. Jego szabla znajduje się w Krakowie w Muzeum Czartoryskich.